czwartek, 18 maja 2017

INFORMACJA

Zawieszam historię na czas nieokreślony. Nie wiem na ile dokładnie, ale potrzebuje czasu żeby na nowo przekonać się do tej historii i co nie co pozmieniać.
Robię błędy o których nie wiedziałam i chce nad nimi popracować.
Mam nadzieję, że mi się uda.
Nie jest was dużo, ale dziękuję za obecność i pchanie mnie do działania. Chce skończyć tą historię, ale potrzebuję czasu żeby móc ją poprawić.
Pozdrawiam i do usłyszenia :) 


Rozdział 33 cz 1.

James i Syriusz zmrużonymi oczyma wpatrywali się w blondynów rozmawiających z ich przyjaciółkami siedzącymi przy stole Krukonów.
- Znowu coś wam nie pasuje? - westchnął cierpiętniczo Lupin, polewając ziemniaki sosem.
- Wyglądają na szczęśliwe — szepnął okularnik, przygryzając wnętrze policzka.
- To chyba dobrze, co nie? Jesteśmy ich przyjaciółmi i powinniśmy chcieć, żeby były szczęśliwe - rzucił, podając siedzącej koło niego dziewczynce dzban z sokiem dyniowym.
- Ale, dlaczego z nimi? - burknął Potter, obserwując zarumienione policzki rudowłosej. Wyglądała uroczo i seksownie, ale chciał, żeby to dzięki niemu się rumieniła. A nie przez Johnsona.
- James naprawdę nie chce się z tobą kłócić, ale to się robi męczące. Wiem, że jesteś w niej zakochany, ale to nie upoważnia cię do robienia z siebie ofiary losu. Nie można nikogo zmusić do miłości — szatyn potarł dłonią oczy. Czuł się strasznie. Coraz bardziej bolała go głowa i nie mógł spać. Normalnie by się denerwował, ale przechodził przez to, co miesiąc i powoli się przyzwyczajał. Jeśli można się było przyzwyczaić do bycia potworem.
- Nie chce jej do tego zmusić. Po prostu chce, żeby zmieniła o mnie zdanie - jęknął kładąc głowę na stole. Miłość jest do chrzanu. 
Black nie brał udziału w konwersacji. Z nieodgadnioną miną wpatrywał się w stół Krukonów. Od pewnego czasu działo się z nim coś dziwnego. Coraz częściej przyłapywał się na tym, że gapi się na Maxine. A jeśli się nie gapi to o niej myśli. Zaczynało go to przerażać. Nie miał pojęcia co to oznacza i nie chciał się dowiedzieć. Zawsze uważany był za casanovę, ale on siebie tak nie postrzegał. Nie wykorzystywał dziewczyn. Nie lubił zdobywać. Wiedział, że może się podobać. Nie lubił fałszywej skromności i miał pojęcie o swojej atrakcyjności. Jednak nie wykorzystywał tego zbyt mocno. Nie latał za dziewczynami próbując zaciągnąć je do łóżka. Ta, która miałaby mu wpaść w oko musiała być wyjątkowa. W swoim krótkim osiemnastoletnim życiu był tylko w dwóch związkach i w żadnym nie był z miłości. Lubił je i to bardzo, ale nie kochał ich jak one jego. Zawsze myślał, że prawdziwy związek stworzony z miłości nie jest dla niego. W końcu wychował się w rodzinie, która z ciepłem nie miała nic wspólnego. Nigdy nie usłyszał od rodziców, że go kochają. Oni tylko wymagali. Rodzinne ciepło poczuł dopiero po ucieczce i zamieszkaniu u Potterów. Charlus i Dorea pokazali mu jak powinna wyglądać rodzina. I będzie im za to wdzięczny do końca życia.
- A ty co taki zamyślony? - jego myśli zakłócił lekko uśmiechający się Lunatyk. Chrząknął.
- O niczym konkretnym-sięgnął po sok dyniowy stojący niedaleko-Remi ma rację James. Musimy się pogodzić z tym, że Max i Lily są dorosłe i mogą robić co chcą. A jeśli chcesz zdobyć serce rudowłosego demona musisz przestać zachowywać się jak niedorozwój-zażartował, na co orzechowooki pokazał mu środkowy palec.
- Zobaczymy jak to ty się zakochasz-prychnął i wgryzł się w parówkę-Wtedy ja będę się śmiał jak idiota - dodał celując w niego widelcem.
- Jak się zakocham sam się będę z siebie śmiał. Mogę ci to obiecać przyjacielu-brunet potargał sobie włosy i zabrał się za jedzenie tosta.
                                         ***
- Wiem, że najchętniej byście teraz spali albo robili inne ciekawsze rzeczy, ale każdy z nas ma swoją rolę do wykonania i dlatego też zrobimy sobie dziś małą kartkóweczkę-profesor Flitwick przeszedł między ławkami rozdając pergamin.
- Super-wymamrotała siedząca koło mnie Emma, podnosząc głowę z blatu ławki.
- Pergaminy zostały zaczarowane, więc nie ma mowy o ściąganiu-uśmiechnął się i klasnął w ręce. Usłyszałam kilka jęków niezadowolenia-Osoby z nazwiskami od A do M to jedna grupa, a od N do Z druga. Gotowi? To piszemy-wrócił na swoje miejsce. Mojej grupie trafiły się dość proste. Napisać genezę zaklęć niewybaczalnych, opisać zaklęcia densaugeo i levicorpus oraz wypisać kilka przeciw zaklęć wybranych przez siebie. Ze skupioną miną pochyliłam się nad pergaminem i zaczęłam pisać. Siedząca koło mnie blondynka była w drugiej grupie i miała minę jakby chciała się rozpłakać. A mówiła nam Lily, żebyśmy się przyłożyły, bo Flitwick może pytać. Chyba zacznę jej słuchać. Najwyższy czas po tylu latach.
- Jak się pisze wychędożyć? - usłyszałam z tyłu i z trudem powstrzymałam parsknięcie. Nie chciałam wiedzieć, o czym pisze ta osoba.
Po dwudziestu pięciu minutach profesor zarządził koniec pisania i po pstryknięciu jego palców kartki zniknęły sprzed naszych twarzy. Resztę lekcji mieliśmy wolną, a on je sprawdzał. Drugą godzinę zaczął od wyczytania ocen. Syriusz i James dostali Powyżej Oczekiwań. Remus Wybitny, a Pete Zadowalający. Lily również Wybitny. Mary i Geo oraz ja Zadowalający (nadal nie mam pojęcia jakim cudem-bez fałszywej skromności). Natomiast blondynka nie popisała się i otrzymała Nędzny.
- Na prawdę panno Hunter. Kolejny Nędzny? Musi się pani przyłożyć, jeśli chce pani zdać egzaminy. A zostało do nich tylko pół roku-zacmokał, a Em się zarumieniła. Poklepałam ją po ramieniu.
- Matka mnie zabije. Obiecałam jej, że się przyłożę do tych cholernych zaklęć-burknęła, kiedy po dzwonie szłyśmy korytarzem.
- Mi to pasuje-wzruszyłam ramionami, a dziewczyny spojrzały na mnie z szokiem wypisanym na twarzach-W końcu nie jestem najgorsza w tym przedmiocie-wyszczerzyłam zęby, na co Lily przywaliła sobie ręką w twarz, a Em spojrzała na mnie jak na zdrajcę-Przecież żartuje słońce-objęłam ją ramieniem.
- A wy co robicie w święta? - Geo spojrzała na Gryfonki przerywając temat ocen. Zatrzymałyśmy się przed klasą od Starożytnych Run.
- Ja zostaje. Mama i Ed jadą na rocznicową podróż do Tajlandii i ich nie będzie, a jakoś nie mam ochoty na siedzenie u ciotki Polly-powiedziała Macdonald, wyciągając z torby paczkę rodzynek. Biologiczni rodzice dziewczyny rozwiedli się, kiedy miała dziesięć lat. Jej mama dwa lata później poznała pana Edwina i wzięli ze sobą ślub. Ojciec Gryfonki po rozwodzie wyprowadził się do Kanady i dziewczyna widzi go raz w roku w wakacje.
- Ja jadę do domu. Nie chce zostawić mamy samej skoro Petunia postanowiła spędzać święta u rodziny Vernona-Evans poczęstowała się rodzynkami blondynki. Moja ręka drapiąca nosa zatrzymała się nagle, gdy w mojej głowie zapaliła się lampka. Jesteś genialna Maxine Winslow.
- A może przyjechałybyście do nas? Mama na pewno się ucieszy, a wy nie będziecie same. No i w grupie raźniej-zaproponowałam. Nastała cisza. Dziewczyny patrzyły na rudowłosą, która z nieodgadnioną miną mrużyła oczy i zapewne analizowała to w swojej głowie.
- Max ma rację. Powinnyście do nich przyjechać. Pani Helen robi najlepsze ciasto migdałowe na świecie, a śpiewający kolędy Jason to coś fenomenalnego-do przekonywania dołączyła Hunter. A no tak. Ona, jej mama i siostry trzy lata temu spędzały u nas święta. Była wtedy masa śmiechu. Zwłaszcza kiedy Jay wypił zbyt dużo wina i wydawało mu się, że Lucy to anielica.
- Na pewno nie będziemy przeszkadzać? - wymamrotała szmaragdowooka. Prychnęłam.- Daj spokój. Mama cię uwielbia. Chłopaki i Aly również. Na pewno się zgodzą-puknęłam ją w nos.
- Dobrze napiszę do mamy-obiecała i przytuliła mnie-Ale była ze mnie idiotka. Jak mogłam przez tyle lat uważać cię za śmiecia? - szepnęła, a ja od razu poczułam łzy w oczach.


- Daj spokój Lils już sobie to wyjaśniłyśmy. To Snape ci namieszał w głowie-szepnęłam również ją obejmując-To wszystko jego wina. Nigdy nie miał przyjaciół i chciał cię mieć na własność-dodałam.
- Chwała Merlinowi, bo zmądrzałaś-Emma wyrzuciła ręce w górę, na co wszystkie się roześmiałyśmy. Chwilę później wraz z Lily oddaliłam się, bo nadeszła pani profesor. Ona poszła na Numerologię, a ja postanowiłam zrobić coś z tajemniczym Boo i jego koleżanką.
Moje serce mówiło, że na pewno są to Ślizgoni jednak rozum kazał mi myśleć szerzej. Nigdy nie można być pewnym czegoś na sto procent. Zawsze możliwe jest jakieś odstępstwo od reguły.
Musiałam wymyślić sposób, w jaki odkryje winowajców. Nie znam, każdej osoby w tej szkole. Nigdy o uszy nie obiło mi się to imię lub przezwisko. Chyba że jest to skrót od imienia. Ale i tak nic mi się nie kojarzyło.
Nagle coś wpadło mi do głowy. Biblioteka. Tam, każdy z uczniów ma swoją kartę wypożyczeń. Jeśli uda mi się przekonać panią Forbes to może będę miała do nich dostęp. Szłam w stronę pomieszczenia, na szybko układając plan w głowie. Pchnęłam drzwi, wchodząc do środka. Panowała tam cisza przerywana kaszlem brunetki siedzącej przy jednym ze stolików. Wzięłam głęboki wdech i niepewnie, ale z pewną miną podeszłam do stanowiska pani Emile.
- Dzień Dobry-rzuciłam. Kobieta uniosła głowę znad mugolskiej krzyżówki.
- Hej Maxine. Ty nie na zajęciach?-spytała.
- Mam okienko i tak pomyślałam, że może mogłabym pani w czymś pomóc? Porozkładać księgi czy coś-wzruszyłam ramionami.
- O jak miło-znów się uśmiechnęła. 
- Tyle pani pracuje i nikt w tym pani nie pomaga, więc będę lepiej spała jeśli to zmienię-dodałam. I znajdę mordercę biednych zwierzątek. Ale o tym bibliotekarka nie musiała wiedzieć. 
- Może i bym miała dla ciebie jedno zadanie. Miałam się za to zabrać już dawno, ale jakoś brakowało czasu. Mogłabyś przejrzeć karty wypożyczeń i odłożyć te, które są już zapełnione? Muszę zrobić nowe-powiedziała, a ja nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Jakby jakaś magiczna moc nade mną czuwała. Podała mi duże dwie skrzynki pełne prostokątnych kartek. Zajęłam miejsce przy stoliku z szybko pijącym sercem. Zabrałam się do pracy chcąc zrobić jak największe postępy przez te pół godziny. 
                                               ***
- Kolejne durne zadanie-burknął Fabian, zapalając papierosa. Jego bliźniak wywrócił oczyma.
- Nie wybrzydzaj. Ciesz się, że wypuścili nas z tego cholernego szpitala i możemy działać-Gid naciągnął czapkę na swoje płomienne włosy.
- Mi tam było dobrze. Mogłem spać do późna, a wiesz, że to uwielbiam-dodał młodszy, zaciągając się dymem. Obaj stali przy wejściu do parku w Swansea. Od razu po wyjściu ze szpitala dostali zadanie od Zakonu. Patrolowanie miasta w poszukiwaniu Śmierciożerców. Dyrektor Hogwartu otrzymał informację o tym, że podobno ma być tu dziś spotkanie. Reszta Zakonu również patrolowała okolice, ale w innych częściach miasta.
- Ciekawe tylko jaki jest procent szans na to, że coś zauważymy. Tamci mogą się po prostu teleportować do danego miejsca, a my tu będziemy stać na darmo-Gideon ziewnął i rozejrzał się. Pogoda była typowo późno jesienna. Wciąż padał śnieg i wiał wiatr, a do tego niebo wyglądało jak chwilę przed apokalipsą. 
- Powiedz mi jedną rzecz braciszku. Dlaczego urodziliśmy się w Wielkiej Brytanii, a nie na przykład we Włoszech?-rzucił Gideon. 
- Bo jesteśmy rudzi-wzruszył ramionami, na co starszy przywalił sobie ręką w twarz. 
- Jakim cudem my jesteśmy rodziną-westchnął brązowooki stukając podeszwą buta o kosz. Fabian wyszczerzył zęby i po wyrzuceniu niedopałka papierosa do kosza spojrzał na zegarek zdobiący jego prawy nadgarstek. Dochodziła osiemnasta.
- Nie no ja zaraz oszaleje!-w pewnym momencie Gideon nie wytrzymał i ruszył w stronę samochodu. Fabian miał już iść za nim, kiedy jego spojrzenie zatrzymało się na wejściu do kasyna po drugiej stronie drogi. A właściwie na dwóch chłopakach, którzy rozglądali się przez dobrą minutę, zanim weszli do środka. Rudowłosy zatrzymał się.
- Gid ...
- O nie ja już tu dłużej stał nie będę. Mogę dostać ochrzan od Moody'ego, ale ...
- Cicho bądź-warknął szarooki. Starszy z bliźniaków zatrzymał się i spojrzał na brata. Ten wskazał na kasyno-Do środka weszło dwóch facetów. Dziwnie się zachowywali-wyjaśnił trochę niepewnie. 
A kto normalny chodzi do kasyna?-prychnął drugi Prewett machając ręką. Fabian westchnął.
- Posłuchaj, wiem, że ci się nudzi, ale mamy zadanie. Wejdźmy tam i rozejrzymy się-mruknął, patrząc na brata z determinacją w oczach. Nie chodziło mu o samych Śmierciożerców. Jeśli nie złapią ich dzisiaj, złapią ich innym razem. Chodziło mu o Ninę. Kobietę jego pokręconego życia. Ich znajomość rozpoczęła się w szkole pod koniec jego szóstej klasy. Na samym początku jedynie się zaprzyjaźnili. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej dwa lata temu, kiedy razem dołączyli do Zakonu. Sielanka skończyła się na początku wakacji, kiedy dziewczyna zaginęła. Od prawie pół roku nie miał od niej żadnej wiadomości i cholernie się bał. Jeśli coś jej się stało, to pęknie mu serce. 
- Fab spokojnie, okej? Widzę, o co ci chodzi i wcale mi się to nie podoba. Nie możesz polować na Śmierciożerców w takim stanie-Gideon położył mu ręce na barkach. Nastała cisza podczas, której szarooki rozmyślał nad słowami brata. 
- Masz rację. Idźmy tam na spokojnie - westchnął. Przybili sobie piątkę i sprężystym krokiem ruszyli w stronę kasyna. Nie mieli pojęcia co ich czeka. 








Cześć.
Przepraszam, że taki krótki ale ostatnio nie mam w ogóle weny i czasu, a do tego dochodzą sprawy rodzinne no i tak jakoś wyszło.
Postanowiłam jednak coś napisać i zrobiłam z tego połowę rozdziału. Kolejny będzie dłuższy ( wiem że obiecuje to co rozdział haha :D )
Chciałabym też ten krótki, ale jednak rozdział zadedykować Optimist dzięki której przejrzałam na oczy.
Pozdrawiam i do usłyszenia
Ps mogę zdradzić, że za kilka rozdzialów wydarzy się niezła drama :D możecie pisać swoje przypuszczenia 


                

piątek, 5 maja 2017

Rozdział 32.

Więc dlatego go nie kojarzyłam. To nowy praktykant. Chłopak był parę lat od nas starszy. Posiadał pofalowane jasnobrązowe włosy sięgające uszu i duże jasne oczy zasłonięte okularami w kwadratowych oprawkach.
Było w nim coś znajomego, ale nie mogłam sobie przypomnieć co. Uśmiechnął się do nas ukazując proste i białe zęby. Odwzajemniłyśmy go. 

- John? To moje najdroższe uczennice. 
- John Graham - przedstawił się. Zrobiłyśmy to samo i podałyśmy mu ręce. Miał je dziwnie chłodne. Rozumiem, że na dworze jest zimno, ale żeby aż tak? Może miał problemy z krążeniem. 
- John pochodzi ze Szkocji, ale uczył się w Durmstrangu - wyjaśnił nauczyciel obejmując go ramieniem. Chłopak drgnął niezauważalnie. 
- Moi rodzice się uparli. Napisali do dyrektora list z prośbą żeby mnie przyjął. Chcieli żebym wyrósł na mądrego czarodzieja z dobrymi perspektywami na przyszłość - wyjaśnił wywracając oczyma. 
- No dobrze lećcie dziewczęta na kolację. My musimy się zająć naszymi sprawami - nauczyciel serdecznie się do nas uśmiechnął i razem z chłopakiem zniknęli za zakrętem. 
- Wam on też wydaje się znajomy? - szepnęłam, kiedy byłam pewna że tamta dwójka nas nie słyszy. Spojrzały na mnie każda z inną miną. 
- Wygląda jak typowy dwudziestolatek Max. Nic go nie wyróżnia - zauważyła zdziwiona Evans. 
- Wiem, ale ... dałabym sobie rękę uciąć, że już go kiedyś widziałam - mruknęłam pocierając skronie. Emma objęła mnie ramieniem. 
- Jesteś zmęczona słońce. Zjesz trochę tarty i ci się polepszy. Co nie? - uśmiechnęła się, a dziewczyny kiwnęły głowami. Rozmawiając ruszyły przed siebie. Szłam koło nich, ale nie uczestniczyłam w pogawędce. Coś mi tu nie pasowało. 
                                          ***
Toby nie znosił szkoły. Wolałby już przez rok jeść tylko brokuły i brukselkę z sosem chrzanowym babci niż do niej chodzić. Nie chodziło o samą naukę. Matematyka była ciekawa. Pisanie wypracowań na literaturze też. Chodziło o ludzi. Nikt go nie lubił. On ich też, ale to co innego. Traktowali go oschle. Jak intruza. Może i miał dopiero dziewięć lat, ale nie był głupi.
Mieli go za wariata dlatego bo jego rodzice żyje jak w średniowieczu. Nie mieli w domu telewizji ani komputera. Nie używali telefonów. Sam tego nie rozumiał, a co dopiero osoby z zewnątrz. Przecież masa czarodziejów używa technologii i nie odcina się od mugolskiego świata. Dlaczego oni musieli? Pytał o to rodziców milion razy i za każdym razem otrzymywał tą samą odpowiedź. Bo tak trzeba synku. 
Nie mógł się doczekać aż za dwa lata skończy się ta męczarnia i zacznie naukę w Hogwarcie. O niczym innym nie marzył. 
- Orientuj się Clarkson! - usłyszał głos, a potem poczuł coś mokrego na twarzy. Pociekło po szyi i pomoczyło koszulkę w paski. Jego ulubioną koszulkę w paski. Wystawił język i poczuł znajomy i charakterystyczny smak. Skisłe mleko. Obtarł twarz ręką i spojrzał w lewo, gdzie stało trzech chłopaków z ich klasy. Z Louisem Marksem na czele. Rozwydrzonym i rozpieszczonym synalkiem Wicegubernatora mogącym pozwolić sobie na wszystko. Toby nie cierpiał go całym sobą. Gdyby tylko mógł czarować .... ale rodzice mu nie pozwalali. A na pewno nie w szkole. Zacisnął dłonie w pięści i przeszedł koło nich starając się zagłuszyć ich śmiechy nuceniem piosenki. 
Chwycił plecak wiszący na oparciu krzesełka i wypadł na zewnątrz. Pogoda nie była za ładna, ale to go nie obchodziło. Usiadł na murku nie przejmując się padającym deszczem. Chciał wrócić do domu. Do swoich komiksów i książek. 


- Nie powinieneś być w szkole? - podskoczył słysząc męski głos nad swoją głową. Koło murku stał mężczyzna. Toby nie miał pojęcia ile mógł mieć lat. Jego mama skończyła niedawno trzydzieści lat, a ten facet wyglądał na młodszego. A przynajmniej tak mu się wydawało. Usiadł koło niego zakładając nogę na nogę, ale jak to robią faceci. Z kostką na kolanie. Luzacko, jak to mówi tata. 
Kręcone brązowe włosy miał ukryte pod czapką przypominającą te u Smerfów. Jego oczy były jasno-szare, a białka miał przekrwione. Blada skóra chłopaka jakoś go nie zdziwiła. W Wielkiej Brytanii nie dało się zbyt bardzo opalić.
Ubrany był w szarą grubą bluzę, skórzany bezrękawnik, jeansy z dziurami i glany. Buntownik. Jak w tych filmach dla starszych dzieciaków. 

Z wewnętrznej kieszeni bezrękawnika wyciągnął paczkę papierosów. Spojrzał na niego. 
- Powinienem - mruknął ścierając resztki mleka z włosów i pociągnął nosem - Ale nie chcę - dodał. 
- Porachunki z kolegami? - spytał wskazując na jego głowę. Toby pokręcił głową rumieniąc się. 
- To nie są moi koledzy. Ja nie mam kolegów. Mam tylko siebie i komiksy - objął się ramionami. 
- Doskonale cię rozumiem. Mnie też dużo rzeczy denerwowało jak byłem w twoim wieku. A potem poszedłem do Hogwartu i wszystko się skończyło jak za dotknięciem różdżki - parsknął, a dziewięciolatek szeroko otworzył oczy - Jestem Carter, a ty? - uniósł brew i odpalił papieros. Chłopiec schował ręce do kieszeni. 
- Toby - przedstawił się - Jesteś Czarodziejem? Tak jak ja? - był pod wrażeniem. 
- Powiedzmy - zgodził się szatyn paląc papierosa dalej. Toby zmarszczył brwi i zamrugał powiekami żeby odgonić deszcz kapiący mu po twarzy. 
- Nie rozumiem ...
- Bo to trudne do zrozumienia. Mogę ci zadać pytanie? Bardzo osobiste - zaciągnął się. 
- Jasne - powiedział Toby bez cienia podejrzeń. 
- Kochasz swoich rodziców Młody? Czy byłbyś w stanie ich zostawić? Czy dałbyś radę się od nich odciąć? - spytał patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Blondyna przeszedł dreszcz. Coś w głosie chłopaka kazało mu uciekać. I to daleko stąd. Jednak z drugiej strony coś go w nim zainteresowało. I z jakiegoś dziwnego powodu poczuł do niego nić zaufania. Zawsze wolał spędzać czas ze starszymi od siebie osobami. 
- Kocham rodziców. To moja jedyna rodzina. Nie mam rodzeństwa - wymamrotał - Ale ... często mam ochotę uciec. Oni są strasznie sztywni. I wyjęci prosto ze średniowiecza - wyjaśnił pocierając ręką prawy policzek. Czuł, że się rumieni. Nie powinien tak mówić o rodzicach. Kochają go. Wychowali go przecież jak najlepiej potrafili. Ale nie pozwalali mu przyprowadzać do domu kolegów nie pochodzących z rodzin mugolskich. Chociaż nie byli zwolennikami Voldemorta. Zawsze powtarzali, że to dla bezpieczeństwa. Toby tego nie rozumiał. Przecież już i tak wszyscy uważali ich za wariatów. 
- Sorry Młody. Gadam od rzeczy - Carter poklepał go po plecach - Skoro nie masz zamiaru już iść na lekcje, to może pójdziesz ze mną na zapiekanki? Potem odprowadzę cię do domu - zaproponował wstając i gasząc niedopałek podeszwą glana. 
- Lubię zapiekanki - wstał pociągając nosem. Na bank będzie chory, a rodzice znowu wydadzą dużo pieniędzy na leki. Jednak zaraz ta myśl zniknęła mu z głowy. Po zarzuceniu plecaka na ramiona ruszył w świat za swoim nowym przyjacielem. Gdyby tylko wiedział, że już nigdy nie zobaczy rodziców odwróciłby się na pięcie i wbiegłby do szkoły. Niestety jego dziecięca naiwność wygrała. 
                                          ***
- Z jakich elementów składowych tworzy się Eliksir Uspokajający? - westchnęłam podpierając głowę dłonią. Biblioteka była pusta nie licząc naszej dwójki, pani Forbes i blondwłosej pierwszoklasistki czytającej książkę. No i nic dziwnego skoro nie było nawet 7.00. Tylko idiota wolałby to od spania. 
- Sproszkowany kamień księżycowy .... syrop z ciemiernika i liście werbeny - wymamrotał ziewając. Wyglądał jakby miał mi tu zaraz paść. 
- W jakich proporcjach? - dopytałam próbując zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia dotyczące tego wczesnego zerwania go z łóżka. 
- Jeden kamień ... osiemdziesiąt mililitrów syropu i dziesięć liści werbeny - potarł oczy. 
- Dwanaście liści, ale zaliczam - mrugnęłam do niego i wygodnie oparłam się o oparcie. Ciszę przerwało głośne burknięcie. Mój brzuch domagał się jedzenia. Black parsknął radośnie. 
- Ktoś tu jest głodny - wyszczerzył zęby. 
- Ha ha ha. Ty wałkuj to co do tej pory przerobiliśmy, a ja idę po coś do żarcia - wstając pacnęłam go w potylicę i ruszyłam w stronę wyjścia. Bibliotekarka posłała mi wesoły uśmiech znad czasopisma. Z łatwością go odwzajemniłam. O tej porze na szkolnych korytarzach była totalna cisza. Mimo iż słońce wstało już dobrą godzinę temu nadal panował półmrok. Owinęłam się szczelniej swetrem i ziewając udałam się w stronę szkolnej kuchni. Niby za półtorej godziny zaczynało się śniadania, ale musiałam coś zjeść. Tutejsze Skrzaty są cudowne. Niezależnie od tego kto przyjdzie i kiedy zawsze są miłe i ochocze do pomocy. Ogólnie to nie przepadam za tym całym wyzyskiem tych uroczych stworzeń, ale niestety z tą cholerną starą tradycją się nie wygra. Może za kilkadziesiąt lat ktoś stworzy jakąś grupę dla ochrony Skrzatów. Miejmy taką nadzieję. Nadzieja umiera ostatnia jak to mówią.
Byłam już niedaleko Wielkiej Sali, kiedy usłyszałam czyjeś kroki. Coś podpowiedziało mi, że nie chce wpaść na tego kogoś więc szybko schowałam się we wnęce za posągiem. Niemal zlałam się ze ścianą. 

- Zwolnij! - damski głos dotarł do moich uszu. 
- Trzeba było nie zakładać tych kretyńskich obcasów! - drugi głos należał do chłopaka. 
- Przecież zdążysz wysłać ten list! Masz czas do jutra, a przecież Bellatrix nie będzie zła jeśli ... 
- Cicho idiotko! - warknął przerywając dziewczynie. Po moim ciele przeszły ciarki. Byli bardzo blisko mnie. Niemal na równi z posągiem za którym się ukrywałam. Nagle jednak pewna myśl pojawiła się w mojej głowie. Bellatrix. Bellatrix. To niezbyt znane imię, a jedyna osoba którą znam nosząca to imię jest psychopatką i Śmierciożerczynią. 
- No co? - burknęła. 
- A to, że ktoś może nas usłyszeć. A wszyscy wiedzą kim jest Bella inteligencie - wyjaśnił. O mało nie parsknęłam śmiechem. Ta dziewczyna na serio była niezbyt mądra - Po za tym módl się żeby Czarny Pan nie wkurzył się na nas za to mordowanie zwierząt - westchnął na co szeroko otworzyłam oczy. Merlinie drogi. To oni. To oni są odpowiedzialni za śmierć tych biednych stworzonek. Miałam przeogromną ochotę wychylić się i zobaczyć ich twarze. Ale strach przed wykryciem wygrał i zostałam na swoim miejscu. 
- To tylko głupie sowy i koty. W dodatku należące do Szlam Boo - prychnęła, a ja od razu zanotowałam w myślach to jak go nazwała. 
- Może i tak, ale wątpię żeby mu to zaimponowało. Co innego opętanie Camille. Kolesiowi, który to zrobił należy się medal. I on na pewno będzie miał u Pana większe względy - odparł. 
- A te całe Super-Wampiry? To też sprawka Riddle'a? Bo ja już nic nie wiem - burknęła. 
- Nie mam pojęcia. Ale wątpię w to. Po za tym o wszystkim dowiemy się jutro na spotkaniu. Trzeba tylko wymyślić sposób na przedostanie się do Swansea. Chodź bo zaraz jest śniadanie - rzucił. Kroki znowu przybrały na sile, a potem przycichły. Moje serce waliło jak oszalałe. Przełknęłam ślinę i na trzęsących się nogach pognałam w stronę biblioteki. Regulus nadal siedział przy stoliku i skrobał coś po pergaminie. 
- O jesteś już .... Zjadłaś po drodze? - spytał widząc, że nie niosę jedzenia. A po to w końcu poszłam. 
- Tak - skłamałam - Słuchaj Młody ja muszę coś załatwić. Dokończymy jutro? - spytałam. 
- Tylko nie Młody Winslow. Nie ma sprawy. Już i tak padam na twarz - wyznał podnosząc torbę. Słabo się uśmiechnęłam i ponownie opuściłam pomieszczenie. Tym razem w celu odwiedzenia dyrektora. Chciałam zdążyć przed śniadaniem. Kilka minut zajęło mi odgadnięcie hasła odsuwającego gargulca. Pomarańczowe ciągutki. Wspięłam się po schodach i zapukałam do drzwi. 
- Proszę! - głos mężczyzny przebił się przez mocarną powłokę. Złapałam klamkę i pchnęłam drzwi do przodu. Dyrektor siedział przy biurku, ale nie był sam. Przy regałach z księgami stał Alastor cały na czarno i ze skupioną miną. 
- Eee dzień dobry - mruknęłam. 
- Dzień dobry panno Winslow. 
- Cześć Maxine - Moody skinął na mnie głową. 
- O co chodzi moja droga? - Dumbledore wstał i podszedł do mnie. Chrząknęłam.
- Nie chce przeszkadzać ...
- Nie przeszkadzasz. Po za tym jesteś członkinią Zakonu. Masz prawo wiedzieć to co my i na odwrót. No mów - uśmiechnął się. Moody zmienił pozycję. Opowiedziałam im wszystko to co usłyszałam chowając się za posągiem. Pomijając jedną jedyną małą rzecz. To jak ta dziewczyna nazwała tego chłopaka. Chciałam sama go znaleźć. I pokazać całemu Zakonowi, że jednak się nadaję. 
- Czyli miałem rację. Moi uczniowie są Śmierciożercami - wymamrotał dyrektor i ponownie zajął miejsce za biurkiem. 
- Daj spokój Albusie. Wątpię żeby Voldemort chciał w swoich szeregach niedoświadczonych uczniów. Na pewno dopiero się szkolą - wyznał Auror. 
- I to niby ma mnie pocieszyć? - spytał. 
- To nie pańska wina panie dyrektorze. To wina Riddle'a. To on namieszał tym ludziom w głowach. 
- Ale on też był moim uczniem. Wiedziałem, że coś niedobrego dzieje się w jego głowie i nie zareagowałem - mruknął waląc pięścią w biurko. 
- Jedno wiemy na pewno Albusie. Nie dasz rady ich powstrzymać. Jeśli chcą dołączyć do Śmierciożerców to to zrobią. Nawet jakbyś ich zmusił - rzucił Moody pocierając dłonią oczy. 
- Powiadom resztę Alastorze. Pora wybrać się do Swansea - dyrektor podszedł do okna odwracając się do nas plecami. Brunet skinął głową i po chwili zniknął w kominku. Pożegnałam się i również wyszłam. Stulatek potrzebował chwili spokoju.
                                           ***
Johnson obserwował ludzi mieszając herbatę jedną ręką, a drugą podpierając głowę. Nie znosił wczesnego wstawania. Oddałby własną nerkę żeby móc pospać dłużej. Ale niestety w ciągu tygodnia nie było mu to dane. Mógłby odpuścić sobie śniadanie, ale nie był gotów na takie poświęcenie. Jedzenie było ważniejsze od dłuższej drzemki. 
- Ziemia do Finna - czyjaś zgrabna dłoń pomachała mu przed oczyma. Uniósł głowę mrugając powiekami. Na przeciwko niego zasiadła Veronica. 
- Cześć - ziewnął i odłożył łyżeczkę na talerz. Cukier już na pewno się rozpuścił. Wziął łyka. 
- Paskudna pogoda, co nie? Byłam w Sowiarni wysłać list i przez to miałam wodę w dziwnych miejscach - parsknęła sięgając po półmisek z jajecznicą. Chłopak się jej przyjrzał. Mimo, że się uśmiechała jej ciemne oczy były smutne. On i Nica wychowywali się ze sobą od kołyski. Urodzili się nawet w tym samym miesiącu. Zawsze byli dla siebie jak brat i siostra. Wiedział, kiedy coś było nie tak. Umiał to wyczytać z jej najmniejszego gestu.
- Ron? Co się stało? - spytał pochylając się do przodu. Nie chciał żeby ktoś ich podsłuchał. 
- Po prostu ... - westchnęła - ... byłam u Carmen. Chciałam zobaczyć co z nią - wyjaśniła pocierając dłonią policzek. Chłopak drgnął. No tak. Że on od razu się w tym nie połapał. Hamilton jest najlepszą przyjaciółką jego kuzynki. Od początku szkoły trzymają się razem chociaż ich charaktery totalnie się różnią. W ich przypadku powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają jest w stu procentach prawdziwe. Złapał ją za rękę. 
- I? Jak ona się czuje? - zapytał. 
- Nadal jest nieprzytomna. Ten Wampir, który ją pogryzł wpuścił w jej ciało jad. Pani Shey próbuje go z niej wyparować czy coś - wymamrotała pociągając nosem - Idiotka. Nie mogła przeczekać tego durnego meczu w Zamku? - burknęła i ukryła twarz w dłoniach. Puchon nie zdążył jej odpowiedzieć bo w tym samym momencie do ich stołu podszedł Jasper. Na widok smutnej blondynki zamrugał oczami i nieśmiało przycupnął koło niej. 
- Słyszeliście, że ciąża koni trwa trzysta czterdzieści dni? - zagaił sięgając po tosta. Dziewczyna wyszczerzyła głupkowato zęby, a Johnson zadławił się herbatą - No co? To bardzo ciekawe - dodał i szturchnął dziewczynę w ramię. Finn odchrząknął.
- Koniec tego tematu. Lepiej mówcie co tam słychać u waszych dziewczyn? - uśmiechnęła się, a obaj dostali nagłych rumieńców. 
- To nie są nasze dziewczyny - wymamrotał Ślizgon będący nagle zainteresowany fakturą stołu. 
- Proszę was - parsknęła - Może i nie oficjalnie, ale mogę się założyć o co tylko chcecie, że w waszych myślach ... - poruszyła zabawnie brwiami. 
- Ejejej! Bez żadnych takich - wymamrotał Johnson grożąc jej palcem. Zachichotała. 
- Lily i Maxine to super dziewczyny panowie. Inteligentne, z poczuciem humoru. Fajnie by było jakbyście się z nimi zeszli - wytłumaczyła targając włosy Murtonowi. Spojrzeli na siebie. 
- Czas działać przyjacielu - wyznał Puchon i wstał. Po chwili jego przyjaciel zrobił to samo. Z lekko trzęsącymi się nogami ruszyli w stronę stołu Krukonów, przy którym siedziały obiekty ich zainteresowań. Panna Martin szeroko się uśmiechnęła, po czym zadowolona chwyciła rogalik i poszła poszukać swojej dziewczyny. 





Hejka hejka :D
No i mamy kolejny rozdział. 

Ostatnio moją głowę nawiedziła myśl o tym co ja tutaj robię :D wszyscy na blogspocie mają masę komentarzy a ja tylko parę. Jednak obiecałam sobie, że dokończę tą historię. Jestem już w połowie i nie poddam się. Nawet jeśli tylko jedna osoba będzie to czytać.
Mam nadzieję, że ten rozdział się wam spodobał. Nie działo się zbyt wiele, ale ma 2700 słów więc to dość duży postęp w moim przypadku. Chciałabym żeby kolejne miały przynajmniej 3000. ale zobaczę jak to wyjdzie. 

Pozdrawiam