sobota, 22 kwietnia 2017

Rozdział 31.

Biegliśmy przed siebie ile sił w nogach. Łzy zasłaniały nam widoczność, ale nie nie przejmowaliśmy się tym. Teraz najważniejsze było to żeby jak najszybciej dobiec do dyrektora. 
Emma miała za zadanie znaleźć Rena i dogonić nas. Podaliśmy hasło i wspięliśmy się po schodach na górę. Nawet nie pukając wpadliśmy do środka. 
Dumbledore i Mcgonagall siedzieli przy biurku i popijali herbatę. Na nasz widok opiekunka Gryfonów poderwała się ze swojego miejsca. 
- Maxine, Mason co się stało? - objęła ramieniem mojego brata, a mnie złapała za rękę. 
Drżącymi rękoma podałam dyrektorowi list, który niedawno przyniosła nam sowa mamy. Mężczyzna przeczytał te pięć zdań, po czym szeroko otwierając oczy podniósł się z krzesła i podszedł do okna. 
- Może mi ktoś powiedzieć co się stało? - poprosiła kobieta mocniej przyciskając do siebie trzęsącego się jedenastolatka. Dałam jej list. Zbladła zaciskając usta w wąską linię. 
- Dyrektorze możemy przenieść się do domu państwa Larssonów? Chcemy zobaczyć co z mamą i Aly - powiedziałam z prośbą w głosie. Nie zdążył nam odpowiedzieć bo do gabinetu wpadł Ren. 
- Emma została w tyle - wyjaśnił mi podchodząc bliżej i przytulając mnie i Masona. W jego ciemnych oczach lśniły oczy. Dyrektor chwycił w ręce misę z proszkiem Fiuu i stanął koło kominka. Popchnęłam chłopaków do przodu.
- Napiszcie do nas co się dokładnie stało. I jak się czują dziewczęta - poprosił mężczyzna. 
- Oczywiście - obiecałam. Chłopaki się przenieśli, a ja po przytuleniu dyrektora zrobiłam to samo. 
                                              ***
Emma przerażona i zniecierpliwiona stała przed obrazem Grubej Damy i czekała aż jego właścicielka wróci do ram z wieczornej przechadzki po innych obrazach. Nogi jej ścierpły, więc zaczęła chodzić wzdłuż ścian. Serce jej waliło jak oszalałe.  
- No super. Nasza najdroższa Dama znowu, gdzieś wybyła? To sobie trochę poczekamy - męski głos dotarł do jej uszu. Odwróciła się. Po schodach wspinał się chłopak ubrany w czarne spodnie i kremową koszulę. Uwagę przykuwały jego liliowo-różowe włosy z niebieskimi końcówkami. Posiadał też ciemne niemal czarne oczy okalane długimi rzęsami. Zmarszczyła czoło. Musiał być Gryfonem, ale Hunter w ogóle go nie kojarzyła. Mimo iż się wyróżniał. Nie był na roku z nią i jej przyjaciółmi, więc zapewne to dlatego. 
- Stoję tu już piętnaście minut - wyznała poprawiając swoją rozczochraną fryzurę. 
- Jeśli zasiedziała się u Violet to mamy przerąbane. Ich plotki mogą trwać nawet kilka godzin. Masz jakąś sprawę do Lily albo Mary? - uniósł brew. Musiała mieć zdezorientowaną minę, bo parsknął śmiechem - Mhm. Czyli mnie nie kojarzysz. Jestem Kevin - wyciągnął rękę w jej stronę uścisnęła ją. Nie przedstawiała się. Na pewno znał jej imię skoro wiedział do kogo przyszła. I przez to zrobiło się jej bardziej wstyd, że nie wiedziała z kim rozmawia. 
- Przepraszam, ale trudno jest zapamiętać każdą tutejszą twarz. Chociaż twoje włosy powinny mi to ułatwić - machnęła dłonią w stronę jego włosów. 
- Rozumiem - uśmiechnął się. 
- Na którym jesteś roku? - zainteresowała się. 
- Na szóstym - wyjaśnił opierając się o ścianę koło niej - Musisz mieć coś poważnego do przekazania dziewczynom skoro czekasz tu i czekasz - odparł.
- Maxine - przerwała chcąc się upewnić, że wie o kim mówi. Kiwnął głową - Maxine i jej bracia dostali list od mamy. Był atak na Pokątnej. Kilka osób zginęło przez zaklęcie niewybaczalne. Aurorom udało się schwytać dwóch Śmierciożerców, ale to nie pomniejszyło szkód. Jej mama i siostra ... - nie udało się jej dokończyć. 
- Ojeju przepraszam bardzo, że musieliście czekać! Bardzo przepraszam! - Gruba Dama uśmiechnęła się do nich mając w dłoni kieliszek. Była zarumieniona. Spojrzeli na siebie z rozbawieniem w oczach. Chłopak podał hasło i oboje weszli do Pokoju Wspólnego. Krukonka zatrzymała się przy schodach prowadzących do dormitoriów.  
- Dzięki za miłą rozmowę - odparła. 
- Wzajemnie - ukłonił się. Odwróciła się i po chwili zniknęła za jednymi z drzwi. Różowowłosy stał przez chwilę w w tym samym miejscu wciąż mając przed oczami uśmiech zielonookiej blondynki. 
                                               ***
- Nic nam nie jest - mama przytulała Masona, który niemal cały się trząsł. Ja siedziałam na fotelu z sześciolatką na kolanach, która wtulała się we mnie. Na jej bladym policzku widniało rozcięcie. Kilka podobnych miała na rączkach. Jeśli stanęłabym twarzą w twarz z tym potworem, który jej to zrobił nie wahałabym się ani minuty przed wyciągnięciem różdżki. Mamie trochę bardziej się oberwało. Ma ranę na głowie owiniętą bandażem oraz zwichnięty nadgarstek lewej ręki. 
- Możecie nam łaskawie wyjaśnić po co tam byłyście? - warknął Jason, który dopiero co przeniósł się do Larssonów z pracy. 
- Chciałyśmy kupić prezenty. Skąd miałam wiedzieć, że akurat tego dnia Śmierciożercy zechcą pozabijać sobie ludzi na Pokątnej? - mruknęła patrząc na blondyna zdeterminowanym wzrokiem. 
- A niby stąd, że to psychopaci. I nigdy nie wiadomo jaki będzie ich kolejny ruch - wyjaśnił targając sobie włosy. Aly mocniej się we mnie wtuliła. Ren stojący koło fotela pogłaskał ją po głowie. 
- Nie miałyście różdżek. Nie miałyście jak się chronić. Dlatego wszyscy się denerwujemy mamo, rozumiesz? - wytłumaczyłam posyłając jej pokrzepiający uśmiech. Nigdy jakoś nie martwiłam się o nią i jej pochodzenie. Do tej pory przeciwnicy niemagicznych osób nie robili nic zagrażającego ich życiu. Jednak odkąd Voldemort na swoich wykładach parę lat temu ogłosił, że Mugole to nic nieznaczące jednostki, które trzeba zlikwidować, a potem przeszedł do wcielania słów w czyny mój niepokój o mamę wzmocnił się i to bardzo. 
Do salonu weszła pani Larsson. Nie odzywając się postawiła na stoliku tackę z kubkami pełnymi ciepłej herbaty. Uśmiechnęła się i wyszła. 
Państwo Larssonowie mieszkają kilka ulic od nas. Również byli obecni na Pokątnej podczas ataku Śmierciożerców, ale ukryli się w cukierni i nie ucierpieli. Biegnąc w stronę wyjścia na tyle Dziurawego Kotła zobaczyli mamę z Alyson i zabrali je do siebie żeby opatrzyć ich rany.
Przesympatyczni ludzie. Ich jedyny syn Patrick skończył szkołę sześć lat temu i jest perkusistą jednego ze słynniejszych kapel w świecie magicznym o nazwie Zmiatacze. 

- Rozumiem i przepraszam, że napędziłyśmy wam stracha dzieci. Na szczęście większość rzeczy kupiłyśmy - zażartowała wstając i przytulając Jasona. Dwudziestolatek westchnął, ale również ją objął. Kobieta sięgała mu ramion co było urocze. Jeszcze niedawno, to on patrzył na nią z dołu. 
- A wiesz, kogo dokładnie złapali? - spytałam oddając sześciolatkę Renowi. 
- Nie znam nazwisk, ale jeden z nich miał krótkie włosy. Białe jak śnieg. A drugiego nie wiedziałam, bo miał kaptur na głowie - powiedziała podając blondynowi kubek z herbatą. Zmarszczyłam czoło próbując sobie przypomnieć listy gończe, które widziałam w Trzech Miotłach. 
- Pewnie wszystko zostanie jutro opisane w Proroku. Chyba, że Minister im zabroni - mruknął Ren zaplatając blondynce niby warkocza. 
- A co słychać u was? - mama zmieniła temat - W listach nie da się wszystkiego opisać - dodała patrząc na Puchona z lekkim uśmiechem. 
- Wygraliśmy z Gryfonami - rzuciłam chcąc uratować go przed wyjawianiem tajemnic. 
- Troy znalazł nowego Szukającego? - zainteresował się Jason biorąc łyk napoju. Ren zakasłał. 
- Tak - powiedziałam niepewnie. 
- Kogo? Musi być dobry skoro udało mu się ograć Niepokonanego Pottera - zaśmiał się. 
- Maxine jest nowym Szukającym Krukonów. To ona ograła Jamesa - rzucił Mason, a ja się zarumieniłam. Nastała cisza, którą przerwał brzdęk upadającej łyżeczki. Jason szeroko otworzył oczy. 
- Ale ... - mama zamrugała. 
- Co? - jęknął. Wzruszyłam ramionami. 
- Byłam na badaniach kontrolnych i pani Mcmillan powiedziała, że nie ma żadnych przeciwwskazań żebym nie mogła wrócić do latania i gry. A ja nie mogłam się powstrzymać. To jest moje życie. Bez tego nie ma mnie - wytłumaczyłam uśmiechając się niepewnie. Znowu cisza. Mama podeszła do mnie i mocno objęła. Wtuliłam się w nią. Pachniała pieprzem cytrynowym i kardamonem. 
- Boże córeczko nawet nie wiesz jak się cieszę. Tamte trzy tygodnie były ... - łzy zalśniły w jej niebieskich oczach. Uśmiechnęłam się. 
- Wiem mamo wiem - mocniej ją przytuliłam. Podszedł do nas Jay. Mrużył oczy. 
- Nie mam pojęcia, czy najpierw cię sprać na kwaśne jabłko bo nic nie powiedziałaś, czy cię uściskać - powiedział. Uśmiechnęłam się znowu. Westchnął, po czym podniósł mnie i okręcił kilka razy wokół własnej osi - Wariatka - mruknął. Rozmawiając na ciekawsze tematy zasiedliśmy przy stole. Razem z Renem i Masonem wracamy do szkoły rano. Poszłam jeszcze do pani Melissy siedzącej w kuchni żeby pożyczyć sowę. Miałam przecież wysłać krótki list do dyrektora. 
                                            ***
- Aaale jaaa nic-cc nieee wieem - wymamrotał mężczyzna próbując złapać oddech. Stojący przed nim chłopak wyglądał jak z horroru. Blada i cienka jak papier skóra z prześwitującymi przez nią żyłami, czarne jak noc oczy, długie kły i pazury.
- Łżesz - warknął sprawiając, że mężczyzna jeszcze bardziej zaczął się dusić. Jego twarz zrobiła się czerwona, a oczy wyłupiaste. 
- Jaaaa .... proszzzze ... - wycharczał opadając na klęczki. Henry zmarszczył brwi i pokręcił głowę przez co mężczyzna został uwolniony od jego magii. Zaczął nabierać powietrza dużymi haustami. W jego jasnych oczach zalśniły łzy. Chłopak targając sobie włosy podszedł do ściany i kopnął w nią zapominając o swojej sile przez co kawałek odpadł. Był pewny, że ten trop nie zawiedzie. A jak zwykle nic z tego nie wyszło. Coraz częściej myślał, że te całe Kotołaki to bajka, którą opowiadano kiedyś dzieciakom. A Szef chciał żeby się czymś zajął i nie zawracał mu głowy, kiedy ten pracował. 
- Przepraszam, ale ... moja natura daje o sobie znać w nieprzyjemny sposób - westchnął i pomógł mężczyźnie wstać z chodnika. Znajdowali się na Śmiertelnym Nokturnie, więc nikt zbytnio nie zwracał na nich uwagi. Był to normalny widok. 
- Nic się nie stało .... rozumiem ... ale i tak nie pomogę. Wiem tylko to co mówiono w legendzie. Żadnych szczegółów o miejscu ich pochodzenia ani czymś takim - chrząknął i wyciągnął zza pazuchy piersiówkę. Wziął parę łyków i spojrzał na blondyna - Powinieneś poszukać w jakieś wielkiej bibliotece czy coś - dodał pociągając opuchniętym nosem przypominającym stary kartofel. 
- Nie pan pierwszy mi to mówi. Byłam już w kilku i nic. Jedynie już to co wiem - burknął chowając ręce do kieszeni płaszcza. Czarodziej schował piersiówkę i zamiast niej w jego rękach znalazło się cygaro. 
- A w Hogwarcie sprawdzałeś? - spytał uśmiechając się szatańsko. Henry drgnął. 
- W Hogwarcie? - uniósł brew. 
- Mają tam największą bibliotekę w Wielkiej Brytanii kolego. Oczywiście jeśli chodzi o magiczne dzieła - wytłumaczył zaciągając się dymem. 
- Super, ale niby jak się tam dostanę? Tak po prostu mam sobie tam wejść? - parsknął. Ciemnoskóry wyszczerzył łobuzersko zęby. 
                                             ***
- I co?! I co?! - Lily podleciała do nas od razu po tym jak nasza trójka przekroczyła próg Wielkiej Sali. Wyglądała jakby miała zaraz zejść na zawał. Mason lekko się uśmiechnął i ruszył w stronę swoich znajomych. 


Ren za to poklepał mnie po ramieniu cmoknął rudowłosą w policzek i usiadł przy swoim stole. 
- Wszystko z nimi w porządku - uspokoiłam ją. Odetchnęła głęboko - Mama ma zwichnięty nadgarstek i guza na głowie, a Aly kilka zadrapań ale po za tym jest okej - dodałam. 
- Merlinie jak dobrze - jęknęła i mnie przytuliła. Rozczulona pogłaskałam ją po głowie - Nawet nie wiesz jak się denerwowałyśmy - wymamrotała w moje ramię. 
- Przepraszam, że do was wczoraj nie napisałam ale jakoś wyleciało mi z głowy. Siedzieliśmy z nimi do 2.00 i gadaliśmy - uśmiechnęłam się. W tym samym czasie podleciała do nas pozostała trójka. Też przerażona i skora do przytulań. Kiedy wszystko im powiedziałam uspokoiły się. 
Huncwoci których widziałam kątem oka siedzieli za to za stołem marszcząc brwi. Uniosłam brew. 
- Nie powiedziałyście im? - spytałam wskazując ich skinięciem głowy. Spuściły wzrok. 
- Jakoś nam wypadło z głowy - Mary podrapała się za prawym uchem - Byłyśmy zdenerwowane tym wszystkim i ... - mruknęła. 
- Ej spokojnie. Przecież nie jestem zła. Myślałam po prostu, że im powiecie - wytłumaczyłam - Prorok napisał coś o tym ataku? - spytałam. Mój wzrok zatrzymał się na blondynie wstającym zza stołu Slytherinu. Miał kamienną twarz nie mówiącą nic. 
- Sowy nie przyniosły jeszcze gazet - powiedziała Emma patrząc w tą samą stronę co ja. 
- Idź z nim pogadaj - szepnęła Mary klepiąc mnie po ramieniu. Lekko się uśmiechnęłam i wyszłam z Wielkiej Sali żeby poczekać na Jaspera. Pojawił się minutę później chowając do kieszeni karteczkę. Spostrzegł mnie, ale nic nie powiedział. Przyjrzałam mu się. Jego dość wysoką i smukłą sylwetkę okrywały wąskie sprane jeansy i flanelowa koszula w czarno-szarą kratę. Na stopach miał trampki, a na głowie bejsbolówkę założoną tył na przód. Wypchnął policzek językiem i podszedł do mnie poprawiając czapkę. 
- Cześć - mruknął. 
- Cześć - odparłam nieco entuzjastycznie - Coś się stało? Wyglądasz na zmęczonego - dodałam. Dopiero teraz zauważyłam jego podkrążone oczy i bledszą niż zazwyczaj skórę. Potarł dłonią policzek. 
- Wczoraj dostałem list od mamy - powiedział. Uniosłam brew. Merlinie drogi proszę tylko nie. 
- Ja tak samo. Był atak na Pokątną - wyznałam, na co szeroko otworzył oczy. Czyli państwa Murton nie było wtedy na owej ulicy. Jak dobrze.
- Ktoś z twojej rodziny ... - złapał mnie za rękę. 
- Na szczęście nie. Tylko drobne obrażenia. A co z listem od twojej mamy? - zapytałam chwytając go za drugą rękę. Pochylił głowę zaciskając oczy.
- Tata jest poważnie chory - wymamrotał. Szeroko otworzyłam oczy zdziwiona, ale ścisnęłam jego ręce żeby dodać mu otuchy. Pan Murton wydawał się być taki sympatyczny i miły choć rozmawialiśmy tylko raz i to przez parę minut. Biedny człowiek. 
- A ... dokładnie? Co mu jest? - szepnęłam nie zwracając uwagi na ludzi, którzy nas mijali. 
- Rak. Rak trzustki - spojrzał na mnie oczami pełnymi bólu i smutku. Nie mogąc się powstrzymać przytuliłam go. Wtulił twarz w moją szyję i objął mnie w talii, a ja swoje dłonie ulokowałam na jego łopatkach - Stracił trochę ciała, a przecież całe dnie siedzi za biurkiem. Do tego coraz częściej bolał go brzuch i miał nudności. Pomyśleli, że to zwykłe zatrucie czy coś. Poszli do Munga, a Uzdrowiciel powiedział, że to rak. I to w zaawansowanym stadium - szepnął mocniej mnie obejmując. 
- Nie da się nic zrobić? - oparłam głowę o jego bark. Kątem oka wyłapałam Huncwotów wychodzących z Sali. Śmiali się, ale przestali kiedy ich wzrok spoczął na naszej dwójce. Remus od razu przeskoczył spojrzeniem na Jamesa i Blacka, którzy wyglądali jakby zobaczyli ducha. Zmrużyłam oczy. Peter widząc moją minę ruszył do przodu popychając ich żeby zrobili to samo. Już nie patrząc na nas zniknęli za zakrętem. 
- Nie. Nawet my czarodzieje nie odkryliśmy jeszcze leku na tą chorobę Max. Żadne eliksiry go nie zlikwidują. Można mu tylko ulżyć w bólu. I czekać na nieuniknione - wymamrotał podnosząc głowę. Było mi go strasznie szkoda. U mnie w rodzinie nikt nie miał raka. Nawet od strony mamy, gdzie każdy jest mugolem. Jedyną bliską mi osobą, która chorowała na tą chorobę był tata Lily. 
- Jak on się trzyma? - spytałam nadal trzymając go za ręce. Czułam, że dodaje mu to otuchy. 
- Zaskakująco dobrze. Gorzej z mamą - potargał sobie włosy i ponownie złapał mnie za rękę. 
- Pozdrów go - powiedziałam. Lekko się uśmiechnął i cmoknął moje usta - Po za tym pamiętaj, że zawsze możesz ze mną porozmawiać - dodałam pstrykając go w nos. Chwilę później on poszedł poszukać Finna, a ja dołączyłam do dziewczyn stojących pod ścianą koło schodów. Nie pytały co się stało. Wiedziały, że w końcu sama im powiem. 
Czas do obiadu spędziłyśmy w bibliotece odrabiając zadania i plotkując. Jednym z naszych głównych tematów był Sylwester, którego żadna z nas nie chciała spędzać jakoś bardzo hucznie. Najlepiej tylko nasza piątka, drinki i pizza. 
W końcu nadszedł czas na kolejny posiłek. Żadna z nas nie była szczególnie głodna, ale wszystkie miałyśmy ochotę na coś słodkiego. 
Po drodze spotkałyśmy Slughorna z jakimiś papierami w rękach, a obok niego stał chłopak. 
- Dzień dobry - powiedziałyśmy przyglądając się jego towarzyszowi. Lekko się do nas uśmiechnął. 
- Dzień dobry dziewczęta! Poznajcie Johna. Będzie miał u mnie praktyki - wyznał. 






Witajcie! 
Mam nadzieję że święta minęły wam bardzo przyjemnie. Bo mnie tak. 
Rozdział trochę dłuższy niż zazwyczaj ( prawie 2700 słów ) więc mam nadzieję że wam się spodoba. 
Nie działo się zbyt wiele, ale w kolejnym się to zmieni. 
Pozdrawiam i do usłyszenia 





czwartek, 6 kwietnia 2017

Rozdział 30 cz 2.

- Byłaś niesamowita! - krzyknął Troy wciskając mi w rękę butelkę z piwem kremowym. Od dwudziestu minut trwała mini impreza mająca na celu uczczenie wygranej - Normalnie ... wow i ...
- Słońce spokojnie - parsknęła Samantha wtulając się w niego. Chłopak wziął duży oddech. Uśmiechnęłam się rozglądając po pomieszczeniu. Wszyscy byli w doskonałym humorze. Ta wygrana sprawiła, że złe wieści spoza Hogwartu, a i z niego samego odeszły na dalszy plan. 
- Nie powinniśmy być na obiedzie? - spytała Georgie podchodząc do nas z grzanym winem. Nasz kapitan roześmiał się i potargał jej włosy. 
- Obiad nie jest teraz ważny moja droga ...
- Maxie! - Jordan podbiegł do mnie o mało nie przewracając nas na podłogę. Jego oczy lśniły wypitym alkoholem - Jesteś wspaniała ... i ... wspaniała i ... - jęknął. 
- No nie stary. Urąbałeś się w tak krótkim czasie? Ile żeś wychlał? - parsknął Troy podtrzymując go. Blondyn wymamrotał coś pod nosem i oparł głowę o bark Millera. Ten wywrócił oczyma, po czym oddał swoje piwo Sam i ruszył z chłopakiem w stronę męskich dormitoriów. 
- A ty nie powinnaś wspierać swoich? - mrugnęłam do blondynki uśmiechając się łobuzersko. 
- Szczerze? - uniosła brew. 
- Mhm - pokiwałyśmy z Geo głowami. 
- Tylko nikomu nie mówicie. Tak na serio kibicowałam wam. Kibicowanie Potterowi i reszcie zrobiło się ostatnio nudne. Ciągłe wygrywanie może się w końcu stać bezsensowne. A przynajmniej ja tak to odbieram - wyjaśniła - Po za tym Troy tak chciał pokonać Gryfonów, że nie mogłabym go w tym nie wspierać - dodała. Awww. Pomimo iż sama nie należę do zacnego grona romantyczek to czyjaś miłość zawsze chwyta mnie za serducho. Rozmawiając o zbliżających się powoli świętach ruszyłyśmy w stronę pobliskiej kanapy. 
                                          ***
W Pokoju Wspólnym Gryffindoru trwała cisza przerywana jedynie tykaniem zegara i kaszlem jednego z drugoklasistów. Lily siedziała na fotelu z założoną nogą na nogę i od czasu do czasu odrywała się od czytania książki żeby z napięciem spojrzeć na dwójkę Huncwotów na przeciwko niej. Chrząknęła i wróciła do czytania nie chcąc ich denerwować. 
- Dałem się jej ograć jak dzieciak - szepnął Potter drąc swoje stare wypracowanie na mniejsze kawałki. W jego oczach tlił się ogień, który nie zwiastował niczego dobrego. 
- Daj spokój. Po prostu brakło wam szczęścia. Miałeś tyle samo szans na złapanie Znicza co ona James - Lily posłała mu pocieszające spojrzenie. 
- Gdybyś nie tracił czasu na radosne pogawędki z nią i na bezsensowne latanie wokół boiska to byśmy wygrali - odezwał się Black leżący wzdłuż kanapy. W dłoniach obracał mandarynkę. Przyjaciele spojrzeli na siebie z napięciem, a rudowłosa błagała w myślach o to żeby nie doszło do rękoczynów. 
- Masz rację - okularnik potargał sobie włosy i jęknął - Trzeba było od razu dorwać Znicz i skończyć mecz. A mi się zrobiło tak dziwnie miło jak widziałem ją na tej cholernej miotle. Byłem szczęśliwy, że i ona jest no i dupa - westchnął. 
- Musimy się wziąć w garść i wygrać pozostałe mecze. Krukoni mają osiemdziesiąt punktów więcej od nas, więc to nie będzie takie łatwe - Syriusz podniósł się do pozycji siedzącej. 
- Damy radę. Musimy - przybili piątkę, a Lily wywróciła oczyma. Będzie się działo. 
                                          ***
- Proszę bardzo - barman postawił przed chłopakiem szklankę z ognistą. Blondyn skinął głową i wypił połowę naraz. 
- Dzięki - mruknął oblizując wargi. 
- Nie powinieneś tutaj przychodzić Henry - rzucił barman wycierając blat szarą ścierką. Zachary Foos miał jakieś pięćdziesiąt lat, łysą głowę i przekrwione zielone oczy. Brakowało mu górnej jedynki, a reszta zębów wyglądała jakby nie mył ich od bardzo dawna. Do tego tatuaż na szyi przedstawiający Testrala. 
- Dlaczego? Boisz się mnie? - parsknął skrobiąc wysuniętymi pazurami o drewniany blat. 
- Nie chodzi o mnie chłopcze. Wiesz, że cię lubię i nic do ciebie nie mam. Chodzi o Aurorów. Sporo ich się tutaj ostatnio kręci - wyjaśnił odbierając od goblina zamówienie na dwie szklanki wina skrzatów. Chłopak z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w bursztynowy płyn w swojej szklance. 
- I co z tego? Nie mogę sobie siedzieć w barze? 
- Wiesz, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Ministerstwo dostaje masę powiadomień o Wampirach, które zachowują się podejrzanie. A podobno ty jesteś na tej liście Henry. Co żeś zmajstrował? - łysy oparł się o kontuar. Dwudziestolatek warknął i szarpnął się za włosy. Ale on był głupi. Ale on był głupi. 
- Chodzi o moją byłą dziewczynę ... - westchnął i opowiedział mu to co działo się na weselu Liama i przez kilka miesięcy wcześniej. Foos parsknął. 
- Nieźle żeś wdepnął. Używanie echolokacji* na tej dziewczynie to jedno. A zażywanie tego świństwa? Nie wiem co ci poradzić - rzucił dolewając mu ognistej. Chłopak przejechał ręką po twarzy. 
- Muszę się gdzieś zadekować jeśli mówisz, że Aurorzy na nas polują. Nie mam ochoty wylądować w Azkabanie czy coś - wypił trunek. Podniósł się kładąc na blacie monety - Ale zanim zniknę mam pytanie - dodał. Mężczyzna zmarszczył brwi. 
- Wal - westchnął drapiąc się po łysej głowie. 
- Czy kiedykolwiek słyszałeś coś o ... Pierścieniu Kotołaków? - spytał szeptem. Foss zastygł. 
- No ... coś słyszałem - odparł niepewnie. 
- Co? - Wampirowi zalśniły oczy. 
- A po co ci ta informacja? Mam nadzieję, że nie kombinujesz niczego z Sam-Wiesz-Kim - szepnął łysy. Chłopak parsknął radośnie. 
- Spokojnie. Nie mam nic wspólnego z Voldemortem stary - uspokoił go na co ten odetchnął - To co z tymi Kotołakami? - dopytał. 
- Kiedy byłem trochę młodszy krążyła legenda o Kotołakach właśnie. To grupa ludzi, którzy potrafili zmieniać się w różne odmiany kotów. Od zwykłego dachowca po tygrysa czy lamparta. Każdy z nich posiadał właśnie ów Pierścień, który pozwalał im nie zamienić się w dziką bestię. Pozwalał na zachowanie ludzkiego umysłu - opowiedział wycierając szklanki ścierką. 
- A czy one ...
- Nie mam pojęcia, czy istnieją na prawdę. Jak mówiłem uważano, że to tylko legenda. Oczywiście znaleźli się tacy którzy mocno w to wierzyli. W końcu Wampiry i Wilkołaki są na prawdę, więc dlaczego nie Kotołaki? Według legendy zostały wymordowane przez inne magiczne istoty ponad siedemset lat temu - dodał, na co blondyn zacisnął usta w wąską linię - Więcej na pewno dowiesz się z ksiąg. Ja wiem tylko to co mówiono wśród naszego środowiska. Tylko proszę cię chłopcze. Uważaj na siebie. Mądry z ciebie dzieciak i nie chciałbym iść na twój pogrzeb - poklepał dwudziestolatka po ramieniu i ruszył wzdłuż lady żeby odebrać następne zamówienia. Chłopak zacisnął dłonie na brzegu blatu, po czym zarzucił kaptur na głowę i zamaszystym krokiem wyszedł w ciemność. 
                                            ***
- Podobno ma mega kaca i za żadne skarby nie chce wyjść z dormitorium - wyjaśniła nam Lea kiedy wieczorem spotkałyśmy ją z dziewczynami przed Wielką Salą. Parsknęłam. Jordan mistrzem. 
- Rano będzie miał jeszcze większego - zaśmiałyśmy się. Zastygłam widząc za jej plecami trzech Huncwotów. Petera gdzieś wywiało, a pozostali rozmawiali ze sobą po cichu. Szybko schowałam się za wrotami. Nie miałam odwagi na konfrontację. A na pewno nie dzisiaj. Przeszli obok mówiąc dziewczynom cześć i zniknęli na dworze. Odetchnęłam wychodząc ze swojego ukrycia. 
- Ale wiesz Max, że nie dasz rady ukrywać się przed nimi bez końca? - rzuciła Hernandez. 
- Ale mogę spróbować - mruknęłam, a one się zaśmiały. Piątoklasistka poklepała mnie po ramieniu i udała się na odrabianie lekcji. 
Weszłyśmy do środka i usiadłyśmy przy naszym stole. Dawno nas tam nie było. Rano z tego całego stresu nie miałam w ogóle ochoty jeść dlatego teraz kiedy było już po wszystkich niemal rzuciłam się na tosty zapiekane z pieczarkami i żółtym serem. 
- Masz dzisiaj korki z Blackiem? - spytała Emma nalewając mi herbaty z cytryną. 
- Dopiero jutro. Mam tylko nadzieję, że będzie lepiej niż ostatnio bo go zamorduję - mruknęłam i polałam tosty sosem czosnkowym. I musiałam wymyślić jak go podejść żeby się czegoś dowiedzieć. Same korepetycje mi nie pomogą. Przecież on nie jest na tyle głupi żeby samemu się przyznać. 
- Jak coś możesz przecież się wycofać. Slughorn na pewno znajdzie kogoś na zastępstwo - rzuciła, a ja drgnęłam. Wciąż źle się czułam z tym, że ich wszystkich okłamywałam. Ale musiałam. Kiedyś się dowiedzą i na pewno mi wybaczą bo zrozumieją co mną kierowało. Albo mnie znienawidzą i zostanę sama. Nie nie. Trzeba myśleć pozytywnie. - Wiem, ale nie poddam się tak łatwo. Nie chce dać mu tej satysfakcji, bo już mnie podpuszczał - burknęłam biorąc łyka herbaty. W tej samej chwili zrobiło się małe zamieszanie. Z korytarzu dochodziły podniesione głosy, a z czasem przybierały one formy krzyków. Wszyscy obecni wstali zza stołów i ruszyli w stronę hałasu. A tam przeżyliśmy szok. 
Na posadzce bez ruchu leżała dziewczyna. W poszarpanym i pobrudzonym krwią oraz brudem ubraniu i z licznymi ranami na twarzy i szyi. Wokół niej zebrała się kałuża krwi. Profesor Mcgonagall klęcząca obok sprawdzała jej puls. 
Poznawałam tą dziewczynę. Carmen Hamilton. Puchonka z naszego roku. Dość nieśmiała i nie lubiąca zwracać na siebie uwagi. 
- Żyje, ale jest ranna - wymamrotała kobieta wstając i wyczarowując niewidzialne nosze. 
- Co jej się stało? - pisnęła jedna z pierwszoklasistek. Miała łzy w szarych oczach. 
- Nie wiem, ale dowiemy się - wicedyrektorka uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco i pognała w stronę Skrzydła Szpitalnego. Od głównych wrót aż do miejsca, gdzie przed chwilą leżała brunetka ciągnęła się szeroka smuga krwi. Dziewczyna musiała ostatkiem sił się tu doczołgać. Kucnęłam bo coś zwróciło moją uwagę. Około trzy centymetrowe coś przypominające korę. Uniosłam to powstrzymując niechęć. Szok przeszył mi serce. Cholera. To nie kora. Powróciło wspomnienie z wesela Liama i widok Henry'ego w jego nowej postaci. To pazur Wampira. 
- Max? Co jest? - dziewczyny stały nade mną. Przełknęłam ślinę i pokazałam im pazur. 
- Carmen zaatakował Wampir - wyjaśniłam cicho, a one od razu zbladły. Podniosłam się bo w naszą stronę szedł Filch z mopem. Nie miał zbyt ciekawej miny. Słabo się do nas uśmiechnął i zaczął sprzątać, a my pognałyśmy w stronę Skrzydła żeby porozmawiać z nauczycielami. 
Po dwudziestu minutach spędzonych na rozmowie z dyrektorem oraz wychowawcami domów mogłyśmy spokojnie wrócić do wieży. Carmen była pod dobrą opieką i miała ponad pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Nie wiem, czemu ale dla mnie to było za mało. 
Zajęłyśmy miejsca przy kominku. Cały czas milczałyśmy zdezorientowane tym co się wokół nas dzieje. Morderstwa, ataki ... Świat oszalał. 
Przy stoliku obok dwójka czwartoklasistów grała właśnie w Szachy Czarodziejów. Czarna Królowa skończyła grę mordując ostatni biały pionek. 


Osobiście nie przepadam za tą formą rozrywki. Za normalnymi szachami również. 
- Idę się wykąpać - Georgie wstała ziewając. 
- My jeszcze chwilę posiedzimy - rzuciła Emma widząc, że nie ruszam się z miejsca. Ruda uśmiechnęła się słabo, po czym zniknęła na schodach prowadzących do dormitoriów. Miałam się już odezwać, kiedy do Pokoju Wspólnego weszło dwóch chłopców w tym Mason. Rozejrzeli się i po zauważeniu nas ruszyli w tą stroną. Mój brat trzymał w ręce kopertę z listem. 
- To od mamy - wyjaśnił siadając na oparciu fotela. Jego przyjaciel dosiadł się do Emmy. 
- Nie przeczytałeś? - uniosłam brew. 
- Chciałem z tobą - wyjaśnił. Uśmiechnęłam się i otworzyłam kopertę. Na kartce znajdowało się tylko pięć zdań, ale z każdym kolejnym nasze oczy rozszerzały się z przerażenia. 





* zdolność która pozwala Wampirom na ,,zaczarowanie'' istoty rozumnej


Hej :)
Przepraszam, że znowu taki krótki ale ostatnio nie mam w ogóle natchnienia do pisania.
Pozdrawiam wszystkich i do usłyszenia 

Rozdział dedykuje każdemu kto to skomentuje <3